Parę tygodni temu miałam przyjemność obejrzeć film "Ugotowany" z Bradlem Cooperem w roli głównej.
Film to historia niezwykle utalentowanego szefa kuchni, który w dość w młodym wieku osiągnął ogromny sukces jakim były dwie gwiazdki Michelin, niestety wielka sława i uznanie okazały się zbyt dużym ciężarem.
Adam popadł w nałogi i zniknął z kulinarnej mapy Paryża.
Po paru latach, mając już kontrolę nad swoimi słabościami i nałogami, postanawia wrócić, otwierając w Londynie restaurację, która ma się stać najlepszą w mieście, a przy tym nie ukrywa, że ma apetyt na trzecią gwiazdkę Michelin.
W filmie, aż roi się od wszelkiej maści, eleganckich, apetycznych i smakowitych potraw, zbliżeń na aromatyczne krewetki, czekoladowe torty i ciasta czy soczyste owoce.
Dania, które serwuje Adam swoim gościom to nie tylko uczta smaków, ale i kolorów, finezji i wyjątkowości.
Restauracja Adama jak sam mówi o niej jej szef kuchni, to nie miejsce, gdzie ludzie mają przyjść się najeść to miejsce gdzie mają doznać kulinarnej rozkoszy podniebienia.
Patrząc w filmie na kuchnię, na starania całej załogi, żeby danie które wyjdzie do gości, było wręcz idealne, proporcjonalnie doprawione, przygotowane w odpowiedniej temperaturze, oraz bezbłędnie podane jako klient czułabym się naprawdę wyjątkowo.
I tak sobie zaczęłam myśleć i analizować, bardzo lubię jadać w lokalach, podoba mi się, że mogę przyjść zamówić z karty wybrane danie, nie martwiąc się, zakupami, sprzątaniem i staniem przy kuchni.
Lubię zjeść, coś dobrego, smacznego w rozsądnej cenie i ładnie podanego.
Zdając sobie przy tym sprawę, że nie chodzę do lokali, które mają renomę restauracji filmowego Adama.
Chodzę do lokalów i dla przyjemności kulinarnej, ale i po to, żeby napełnić głodny brzuszek.
I tutaj ostatnio zauważyłam dużą zmianę.
Lokale, restauracje, punkty gastronomiczne które z założenia mają służyć właśnie zaspokajaniu głodu, zaczynają samoistnie dorabiać sobie dodatkowe ideologie, aspirować do miejsc najwyższych kulinarnych lotów- w większości niestety tylko z nazwy oraz próbują wmówić swoim klientom, że ich dania to sztuka wyższa, a sztuka wiadomo jako unikat musi być w małej wręcz czasami minimalnej ilości.
I tak oto w menu coraz częściej zamiast tradycyjnego spaghetti bolognese, możemy znaleźć - "pierwsze pragnienie włoskie"
Idealnie wyselekcjonowany makaron, ręcznie robiony przez grupę mnichów z greckiej wyspy, otoczony, kołderką pieczołowicie wybranych i pogrupowanych pomidorów, z górnej części Hiszpanii, zanurzonych w mięsie od zwierząt z ekologicznej farmy, posiadającej najwyższy certyfikat bezpieczeństwa, w ziołach zebranych zaraz po zachodzie słońca w temperaturze 20 stopni, przy delikatnym podmuchu wiatru, a wszystko to posypane najlepszym parmezanem z południa Francji od jednego z trzech najlepszych dostawców serów na świecie.
Po czym na naszym ogromnym głębokim talerzu, w małym w głębieniu możemy znaleźć małe zawiniątko makaronu, w smaku przypominające ten popularny z osiedlowego sklepiku, sos pomidorowy jakby z puszki, zioła z torebki, a ser nie wiem czy kiedyś chociaż leżakował obok parmezanu.
Koszt dania za to jak najbardziej na kieszeń spragnionego jedzenia Włocha.
Nazwa, cena bardzo aspirujące i kuszące, samo danie rozczarowujące.
Tak jak sałatka dumnie nosząca nazwę - "Chwila Królowej"
Okazała się rzeczywiście chwilą, żeby nie napisać chwileczką, jeden ogromny, za to pewnie bardzo dumny liść sałaty wyłożony jak lew na pustyni na malutki talerzu, otoczony kropelkami octu balsamicznego, a na nim pewnie leżąca ćwiarteczka ogóreczka, połówka pomidora pocięta w paseczki, rozrzucone ziarenka słonecznika w ilości policzalnej i leniwie leżące trzy wielkości monety 5 groszowej kawałki sera.
Dla podniesienia apetytu dodam, że sery były różnego rodzaju.
Zwinięcie liścia z tymi smakołykami mogło zająć policzalne sekundy, jak również go przełknięcie, również policzalny był czas zaspokojenia tym daniem wygłodniałego żołądka był to bowiem czas zerowy.
Rozumiem potrzebę wyróżnienie się, indywidualności, przyciągnięcia klienta, ale niestety ta droga wydaje mi się złym kierunkiem.
Szczególnie jeśli dany lokal prosperuje dzięki temu, że ma klientów, którzy przyszli miło spędzić w nim czas i zaspokoić swój głód.
Nie ma w swoim zespole mistrza Szefów Kuchni, ani nie walczy o nagrody czy uznanie w konkursach kulinarnych.
Klient raz niezadowolony raczej już nie wróci, do miejsca w którym obiecano mu danie o pięknej nazwie "Zaspokojenie drwala" a dostał - niespełnienie obietnic.
A, jeśli lokal chce być wyjątkowy przez to, że ma nietuzinkowe nazwy dań, niech porcja i cena będą dodatkowym atutem tej przyjemności kulinarnej jak wisienka na torcie, a nie samotny liść na talerzu.
Film to historia niezwykle utalentowanego szefa kuchni, który w dość w młodym wieku osiągnął ogromny sukces jakim były dwie gwiazdki Michelin, niestety wielka sława i uznanie okazały się zbyt dużym ciężarem.
Adam popadł w nałogi i zniknął z kulinarnej mapy Paryża.
Po paru latach, mając już kontrolę nad swoimi słabościami i nałogami, postanawia wrócić, otwierając w Londynie restaurację, która ma się stać najlepszą w mieście, a przy tym nie ukrywa, że ma apetyt na trzecią gwiazdkę Michelin.
W filmie, aż roi się od wszelkiej maści, eleganckich, apetycznych i smakowitych potraw, zbliżeń na aromatyczne krewetki, czekoladowe torty i ciasta czy soczyste owoce.
Dania, które serwuje Adam swoim gościom to nie tylko uczta smaków, ale i kolorów, finezji i wyjątkowości.
Restauracja Adama jak sam mówi o niej jej szef kuchni, to nie miejsce, gdzie ludzie mają przyjść się najeść to miejsce gdzie mają doznać kulinarnej rozkoszy podniebienia.
Patrząc w filmie na kuchnię, na starania całej załogi, żeby danie które wyjdzie do gości, było wręcz idealne, proporcjonalnie doprawione, przygotowane w odpowiedniej temperaturze, oraz bezbłędnie podane jako klient czułabym się naprawdę wyjątkowo.
I tak sobie zaczęłam myśleć i analizować, bardzo lubię jadać w lokalach, podoba mi się, że mogę przyjść zamówić z karty wybrane danie, nie martwiąc się, zakupami, sprzątaniem i staniem przy kuchni.
Lubię zjeść, coś dobrego, smacznego w rozsądnej cenie i ładnie podanego.
Zdając sobie przy tym sprawę, że nie chodzę do lokali, które mają renomę restauracji filmowego Adama.
Chodzę do lokalów i dla przyjemności kulinarnej, ale i po to, żeby napełnić głodny brzuszek.
I tutaj ostatnio zauważyłam dużą zmianę.
Lokale, restauracje, punkty gastronomiczne które z założenia mają służyć właśnie zaspokajaniu głodu, zaczynają samoistnie dorabiać sobie dodatkowe ideologie, aspirować do miejsc najwyższych kulinarnych lotów- w większości niestety tylko z nazwy oraz próbują wmówić swoim klientom, że ich dania to sztuka wyższa, a sztuka wiadomo jako unikat musi być w małej wręcz czasami minimalnej ilości.
I tak oto w menu coraz częściej zamiast tradycyjnego spaghetti bolognese, możemy znaleźć - "pierwsze pragnienie włoskie"
Idealnie wyselekcjonowany makaron, ręcznie robiony przez grupę mnichów z greckiej wyspy, otoczony, kołderką pieczołowicie wybranych i pogrupowanych pomidorów, z górnej części Hiszpanii, zanurzonych w mięsie od zwierząt z ekologicznej farmy, posiadającej najwyższy certyfikat bezpieczeństwa, w ziołach zebranych zaraz po zachodzie słońca w temperaturze 20 stopni, przy delikatnym podmuchu wiatru, a wszystko to posypane najlepszym parmezanem z południa Francji od jednego z trzech najlepszych dostawców serów na świecie.
Po czym na naszym ogromnym głębokim talerzu, w małym w głębieniu możemy znaleźć małe zawiniątko makaronu, w smaku przypominające ten popularny z osiedlowego sklepiku, sos pomidorowy jakby z puszki, zioła z torebki, a ser nie wiem czy kiedyś chociaż leżakował obok parmezanu.
Koszt dania za to jak najbardziej na kieszeń spragnionego jedzenia Włocha.
Nazwa, cena bardzo aspirujące i kuszące, samo danie rozczarowujące.
Tak jak sałatka dumnie nosząca nazwę - "Chwila Królowej"
Okazała się rzeczywiście chwilą, żeby nie napisać chwileczką, jeden ogromny, za to pewnie bardzo dumny liść sałaty wyłożony jak lew na pustyni na malutki talerzu, otoczony kropelkami octu balsamicznego, a na nim pewnie leżąca ćwiarteczka ogóreczka, połówka pomidora pocięta w paseczki, rozrzucone ziarenka słonecznika w ilości policzalnej i leniwie leżące trzy wielkości monety 5 groszowej kawałki sera.
Dla podniesienia apetytu dodam, że sery były różnego rodzaju.
Zwinięcie liścia z tymi smakołykami mogło zająć policzalne sekundy, jak również go przełknięcie, również policzalny był czas zaspokojenia tym daniem wygłodniałego żołądka był to bowiem czas zerowy.
Rozumiem potrzebę wyróżnienie się, indywidualności, przyciągnięcia klienta, ale niestety ta droga wydaje mi się złym kierunkiem.
Szczególnie jeśli dany lokal prosperuje dzięki temu, że ma klientów, którzy przyszli miło spędzić w nim czas i zaspokoić swój głód.
Nie ma w swoim zespole mistrza Szefów Kuchni, ani nie walczy o nagrody czy uznanie w konkursach kulinarnych.
Klient raz niezadowolony raczej już nie wróci, do miejsca w którym obiecano mu danie o pięknej nazwie "Zaspokojenie drwala" a dostał - niespełnienie obietnic.
A, jeśli lokal chce być wyjątkowy przez to, że ma nietuzinkowe nazwy dań, niech porcja i cena będą dodatkowym atutem tej przyjemności kulinarnej jak wisienka na torcie, a nie samotny liść na talerzu.
Jedzenie ma być smaczne i zdrowe. Kreowanie wszelkich garkotłuków na gwiazdy i celebrytów jest dla mnie nieporozumieniem wszechczasów. Jasne, że trzeba mieć jakieś umiejętności, żeby coś ugotować, ale bez przesady. Tylko czekać (chyba muszą zacząć w Ameryce, a my to skopiujemy) aż będą powstawać programy o mistrzach układania kostki brukowej, albo kopania rowów (np. Master Bruk, Top Rów).
OdpowiedzUsuń